O Jadwidze Śląskiej wciąż wiemy zbyt mało. Przy tym nierzadko to wiedza dość powierzchowna, by nie powiedzieć zdawkowa. Tymczasem już za życia ta pochodząca z Bawarii księżna, poślubiona Henrykowi Brodatemu, budziła niekłamany podziw tłumów, choć równie mocno je onieśmielała. Mimo to jej ubodzy, jak często mawiała o swych poddanych, darzyli ją szczerą miłością. Bo też była im niczym matka pochylająca się z troską nad ich codziennymi biedami. Nie powinno przeto dziwić, że była im nadzieją na lepsze jutro. Promykiem światła, znakiem innego, szczęśliwego świata. Lecz jak w najuboższych budziła miłość, tak w ówczesnych możnych budziła respekt, czasami może nawet lęk. Pewnie dlatego, że często przewyższała ich mądrością, a na pewno już świętością, której sile nie umiano się oprzeć. Taki właśnie obraz Jadwigi z Andechs, śląskiej księżnej, matki Henryka Pobożnego, kreśli Johannes Derksen (1898–1973). Ten poczytny niemiecki pisarz, oddając barwnie średniowieczne realia, sprawił, że Jadwiga, której los złączył się z dziejami Polski i losem polskiego narodu, właśnie dziś stać się może przewodnikiem na drodze życia, życia, które każdego dnia coraz bardziej winno być święte.
Niegdyś w Niemczech, gdzie sprzedano ponad pół miliona książek Derksena, określono tę powieść mianem arcydzieła. O tym, czy ta chwilami wzruszająca do łez, nad wyraz żywa i porywająca opowieść nim jest, każdy jednak przekonać się musi sam…
Skulona Jadwiga kucnęła pośród tańczących wokół niej sióstr i w drobnych dłoniach kryła swoją małą twarzyczkę. Nadeszła wiosna i pierwsze ciepłe dni skusiły dzieci do opuszczenia zamkowych komnat i wyjścia na dziedziniec. Tu pośród obronnych murów, strażniczych wież, stajni i budynków gospodarczych znalazły miejsce do zabawy pod ogromną lipą, której gałęzie wciąż były nagie, bez listowia. Po okolicy niosły się głośne okrzyki chłopców i śpiewy dziewcząt. W ferworze zabawy żadne z nich nie usłyszało niosącego się nad jeziorem Ammer głosu dzwonów, które wedle dawnej tradycji zapowiadały chóralną modlitwę kanoników w Diessen.
Bicie dzwonów nie umknęło jednak uwagi hrabiny Agnieszki z Andechs, która siedząc w altanie, obserwowała dokazujące dzieci. U stóp hrabiny bawiła się Mechtylda, jej najmłodsza córka. Gdy matka przyglądała się dziewczynce, przywołała obrazy z własnego dzieciństwa, kiedy ona – podobnie jak teraz jej latorośl – bawiła się na zamkach w Groitzsch i Rochlitz położonych w dalekiej Saksonii. Co i raz zerkała przy tym na Jadwigę siedzącą w kucki w kręgu sióstr, na synów Ottona i Henryka, którzy ćwiczyli się w rzucaniu oszczepem, oraz młodszych Ekberta i Bertolda strzelających z dziecięcych kusz. Nagle spojrzała przez bezlistną koronę drzewa w stronę jeziora Ammer, aby na jego tafli poszukać wzrokiem wielkiej nawy należącej do klasztoru. Dzwony były bowiem umówionym znakiem jej wypłynięcia. Tą łodzią miał płynąć jej małżonek Bertold IV wraz z margrabią Bertoldem III, jej teściem. Wracali w końcu do domu po długich tygodniach spędzonych w Innsbrucku w dalekim Tyrolu… – fragment książki –