Oddaj! To moje! – krzyczy dziecko, przytulając swojego ulubionego misia, z którym nie rozstaje się nigdy, nawet zasnąć nie może, kiedy go nie ma. Co to znaczy, że Kościół jest „mój”? Nie papieża, biskupa, księdza, ale właśnie „mój”? To trudne pytanie, biorąc pod uwagę, że wielu ludzi ochrzczonych twierdzi, że wierzy w Boga, ale zarazem odrzuca Kościół.
„Ten Kościół jest mój – pisze Anna Liberacka na portalu Stacja7.pl – właśnie taki poorany, pokancerowany, wymordowany i grzeszny. Zwłaszcza taki. To jest mój dom, to jest moje miejsce. To jest moja troska, moja radość i moja nadzieja. Choćby nie wiem co”. Ktoś inny dodaje: „Mój Kościół to ten, który kocham i w którym czuję się kochany, choć drogi tej miłości nie muszą być usłane różami”. A św. s. Faustyna w swoim Dzienniczku pisze: „O Kościele Boży, tyś najlepszą Matką, ty jeden umiesz wychowywać i dawać wzrost duszy. O, jak wielką mam miłość i cześć dla Kościoła, tej Matki najlepszej” (Dz. 197).
Żeby pokochać Kościół, trzeba poczuć się w tej wspólnocie jak u siebie, bo w „moim Kościele” jest miejsce dla wszystkich, którzy chcą się nawracać: dla ciebie i dla mnie. Nie jest to „biuro świadczące sakramentalne usługi”. To wspólnota moich braci i sióstr, którzy tak jak ja są dziećmi tego samego Ojca. Tak, to prawda, że mój Kościół nie jest jeszcze doskonały, ale do doskonałości zdąża, i to skutecznie, bo z Bożą pomocą.
Dzisiaj coraz częściej trzeba, jak to dziecko, wołać: – To moje! To mój Kościół, nie pozwolę, abyś go obrażał i kpił z niego, bo to boli także mnie.
Prośba Chrystusa skierowana przed wiekami do Biedaczyny z Asyżu: „Franciszku, odbuduj mój Kościół”, staje się znów aktualna. To ty i ja swoją głęboką wiarą i świętym życiem mamy przyczyniać się do odbudowy Kościoła.